FATUM

Tylko trzech ludzi poznało konsekwencje czynów. Losy ich zbadał Maurice Longchamps, paryski antykwariusz, który po latach zgłębiania tej historii opisał je w swojej skromnej broszurze, fatalnie zatytułowanej „Dzieje grzechu”, wydanej w zaledwie stu egzemplarzach in octavo nakładem Drukarni Honoré de Guillot i Synowie, Paryż 1904.

Utrącony sztylet Ibn Neishavaziego

Pierwsza opowieść Longchampsa rozpoczyna się od nieznanej z nazwiska dziewczyny, której perski podróżnik Ibn Neishavazi poświęcił krótki, poetycki rozdział swojej „Księgi drogi”. W niewielkiej wsi oddalonej o parę mil od szlaku do Buchary Neishavazi nakazał chłopom napoić konie i zasiadł ze starszyzną, aby posłuchać ich opowieści. Po dłuższym czasie, kiedy z rosnącym zniecierpliwieniem, ale wciąż uprzejmie słuchał tych samych legend i narzekań, które słyszał już tak wiele razy, starcy niechętnie odesłali ciekawskiego przybysza do dziewczyny, na którą wołano Aisha.

Neishavazi przywykł do spotykania wszelkiej maści wróżów, widzących jasno i daleko, zarośniętych kobiet śmierdzących potem i uryną, i wywracających oczami epileptyków, którzy z kuglarską zręcznością chwytali rzucone im po seansie denary. Tym bardziej zaskoczyła go ta dziewczyna o twarzy oszpeconej bliznami po ospie, która skromnie pochyliła oczy, zamiast chytrze zerkać na końskie juki i wzory na tkaninach, by podstępnie odgadnąć kraj jego pochodzenia. Dziewczyna, jak to sama w końcu przekazała przez zażenowanego tłumacza, od czasu do czasu potrafiła dojrzeć rozwijający się przed nią, jak samarkandzki dywan, kobierzec konieczności. Czasem, gdy zamyśliła się, wpatrując w migoczące światło strumienia, przed jej oczami stawały odległe miasta, nieznajome twarze, jakiś obtłuczony garniec z łojem, a także przedziwne sprzęty, przypominające skrzynie na posag, raz lśniące i kanciaste, a raz matowe i obłe. Ponieważ jednak nie potrafiła ich nazwać, nie potrafiła też ich ani wyrazić, ani zrozumieć, ten przedziwny dar z czasem poszarzał i spowszedniał.

 

Teraz Aisha widywała jedynie przyszłość rzeczy otaczających ją, jednak przyszłość ta w niczym nie różniła się od teraźniejszości i przeszłości – bo jakże miałaby poznać, czy to niekończące się następstwo słońca i deszczu, rodzącego się i umierającego bydła oraz chat naprzemiennie płonących i mozolnie odbudowywanych należy do przeszłości, czy przyszłości? Miejscowi nie chodzili do niej po radę, bo zapytana o deszcz albo słabnącą rogaciznę, Aisha wzruszała ramionami, widząc tylko ten niekończący się strumień suszy i urodzaju, życia i śmierci.

Ibn Neishavazi, przyjaciel filozofów i biesiadnik sułtanów, wykazał większe zainteresowanie tą prostą dziewczyną niż jej pobratymcy. Najpierw bezskutecznie próbował dowiedzieć się, czy Allah zechciał sprowadzić na nią odłamek swego boskiego światła i ujawnić jej choćby rąbek tkaniny jego własnego losu. Na próżno. Wiedziony niezrozumiałym impulsem, poprosił starców o możliwość wybrania się z dziewczyną nad rzekę, nad którą – jak twierdziła onieśmielona dziewczyna, najpierw lękając się nahaja, a potem już tylko tych jasnych, uczciwych, wyczekujących oczu przybyłego z daleka mężczyzny – szczególnie często zdarzało jej się, pośród błysków falującej wody, dostrzec rzeczy, które miały dopiero nastąpić.

I to wtedy, gdy siedli nad rzeką, udało się wydobyć z dziewczyny tkwiące w niej światełko, choć stojący nieopodal mężczyźni z wioski z każdą chwilą przyglądali się im z coraz większym zniecierpliwieniem. W pewnym momencie, gdy Neishavazi bezwiednie wyciągnął zza pasa swój ostry pesh-kabz i nieuważnie wwiercał się jego czubkiem w małą dziurkę w wilgotnym otoczaku, słońce odbiło się ostro od płaza sztyletu i oślepiło na krótką chwilę dziewczynę. Ta zmrużyła oczy, po czym odwróciła głowę i wbiła wzrok w oczy mężczyzny, by po kilku chwilach wymamrotać, jakby wbrew swej woli: „Nie dotrzesz bezpiecznie do Buchary” – po chwili dodając pośpiesznie: „Panie”.

Zdumiony Neishavazi drgnął, a ostrze noża obsunęło się na kamieniu i z cichym trzaskiem ułamało się tuż przy końcu. Dziewczyna otwarła szeroko oczy i spojrzała na bezużyteczną broń, po czym szybko dodała: „Nie, nie. Myliłam się. Podróż przebiegnie dobrze”. Zirytowani chłopi, zaniepokojeni widokiem noża, pośpiesznie skierowali podróżnika w stronę traktu. Ten, wiedziony dręczącym niepokojem, odmówił przypięcia do pasa nowego sztyletu aż do samej Buchary, do której dotarł bez większych trudności.

Tyle wynika z samej „Księgi drogi”. Longchamps, referując tę historię, zauważył, że kluczowy dla jej zrozumienia był sam moment odmienienia się historii Neishavaziego na oczach zdumionej dziewczyny. Sam podróżnik w ostatnich słowach rozdziału zapytuje sam siebie, zamyślony: „I całą drogę do Buchary, i jeszcze na trakcie do Samarkandy, nie mogłem opędzić się od tego pytania: skoro dziewczyna widzi przyszłość, to czy nie powinna była od samego początku wiedzieć, że mój nóż ułamie się na kamieniu? Im dłużej zastanawiam się nad tymi rzeczami, tym większa jakby otwiera się pode mną przepaść, i w końcu wydaje mi się, że już nic z tego wszystkiego nie rozumiem”.

Brunatny napar

Ostatnie dwie historie opowiedziane przez Longchampsa miały miejsce na dworze Filipa III, z łaski Bożej księcia Burgundii. O ile młoda Aisha otrzymała dar, którego nie chciała, nie rozumiała i którego nikt od niej nie oczekiwał, drugi bohater „Dziejów grzechu” sam sprowadził na siebie swój los.

Jacques był jednym z młodych burgundzkich dworzan, którzy pełnymi garściami korzystali z nadmiernej dobroci suwerena. Spędziwszy kilka lat w Sorbonie, wrócił w nowych modnych ubraniach i z kufrem pełnym tajemniczych ksiąg, z których większości nie potrafił, a reszty nie miał chęci przeczytać, po czym obwieścił swojemu panu, że na jego dwór należy sprowadzić pradawną sztukę alchemii. Książę, łasy na wszelkie nowinki, pozwolił młodemu mężczyźnie na eksperymenty. Jacques, rozkazując się tytułować pretensjonalnym imieniem Georgiusa Maleportiusa, z wielkim entuzjazmem przystąpił do badań.

Pokrywając brak elementarnej wiedzy niespotykaną wręcz wytrwałością oraz bystrością, której nikt się po nim nie spodziewał, w krótkim czasie opanował podstawy ekstrakcji i destylacji, likwacji i kupelacji, zamawiając kolejne naczynia z holenderskich hut szkła i wybierając się na długie wyprawy w góry, torturując materię, aby wydobyć z niej umęczonego tym gwałtem ducha. I tak, pewnej nocy, pochylony nad bańką z wrzącą krwią bydlęcą – do której dodał kozie mleko przepuszczone przez pumeks ze Stromboli, a może był to zmiażdżony srebrnym moździerzem ostrokrzew alpejski? – odurzony brunatnymi oparami i przeczuciem własnej sławy ujrzał pośród ciemności jakby rozwijający się gęsto zapisany zwój. W jednej chwili przed oczami przeleciały mu tysiące stronic, a wypisane na nich słowa od razu, bez czytania, stawały się obrazem, jakby każda litera była oczywistym, widocznym objawieniem.

Mężczyzna padł na ziemię i zwymiotował gwałtownie. Z sąsiedniej komnaty wpadł jego młody pomocnik, Corneille, który miał na te okazje przygotowane wiadro z chłodną wodą i panacea. Alchemik odepchnął go jednak i powoli wstał z kolan, ciężko dysząc. Przerażony, wpatrywał się w twarz swojego pomocnika, widząc w niej ogrom rzeczy przyszłych, a na dnie jego oczodołów śmierć, i życie, i znowu śmierć.

Następnego ranka, na miękkich nogach, ale z dumnie podniesioną głową, Georgius Maleportius nierozsądnie popędził do swojego pracodawcy, obiecując mu władzę nad teraźniejszością płynącą z wiedzy o przyszłości. Filip, początkowo nieufny, szybko znalazł się pod przemożnym wpływem swojego alchemika, który już w pierwszym miesiącu trafnie przewidział rozwój pewnego szczególnie przykrego skandalu dworskiego, którego zalążków nie potrafili dostrzec nawet ci książęcy doradcy, którzy nie byli opłacani przez markizów.

Z czasem porady alchemika stały się jednak coraz bardziej bezużyteczne. Czasem na zadane pytanie nie umiał odpowiedzieć wcale, choć, pochylony nad wrzącą kadzią, wdychał jej gryzący opar tak łapczywie, że trzeba go było długo cucić zimną wodą. Innym razem zirytowany książę dowiadywał się, że wszelkie możliwe ścieżki działania kończą się w jeden, ustalony sposób, i ani morderstwem, ani pieniędzmi, ani nawet chrześcijańską miłością i wybaczeniem nie dało się losu odmienić, jakby to jedno uparte wydarzenie stanowiło nieruchomy punkt węzłowy na falującym oceanie przypadków.

Pewnej nocy zdarzyło się jednak coś jeszcze bardziej niezwykłego. Zaledwie chwilę po ich tajemnym spotkaniu, alchemik dopadł zdyszany wychodzącego właśnie po krętych schodach z podziemnej pracowni księcia, bełkocząc coś o odmienionym losie. Gdy zaskoczony książę próbował się dowiedzieć, co spowodowało tę odmianę, w odpowiedzi usłyszał, że była to sama ich rozmowa. Było tak, jak gdyby w momencie informowania księcia o przyszłości wszystko na nowo przekręciło się przed oczami odurzonego alchemika, jak gdyby zajrzał do jednej z tych zabawek dla dzieci wykonywanych przez holenderskich rzemieślników, w których obraz kolorowych kamyczków zostaje po wielokroć odbity na ustawionych pod kątem lusterkach. Książę, pomyślawszy chwilę, przyznał rację Georgiusowi, że wiedząc o przyszłości, faktycznie ją odmienił; jednak w tejże samej chwili zrozpaczony alchemik wydał z siebie kolejny jęk, widząc przed oczami wszystkie konsekwencje tego zrozumienia, i ich dalsze skutki, i jeszcze dalsze, aż przyszłość zmieniła się w jego oczach w niekończący się wir stale zmieniających się ewentualności.

Kolejne próby spełzły już na niczym. Gdy brunatne opary dosięgały nozdrzy alchemika, ten oglądał rzeczy niezwykłe i wspaniałe, rzeczy zwykłe i przewidywalne, rzeczy zrozumiałe i niewyobrażalne – zawsze jednak niewątpliwie rzeczy przyszłe. Kiedy przychodziło jednak do przekazywania tych wizji księciu – lub komukolwiek innemu – już po wypowiedzeniu pierwszej sylaby przez umysł Georgiusa przechodził jakby nagły błysk, zwielokrotniony przez odbicia od wnętrza jego czaszki, rozsadzający głowę, a przyszłość rozpadała się na tysiące wirujących obrazów, których nie sposób było zatrzymać. Nijak nie dało się wrócić do klarowności, z jaką wcześniej widywał przyszłość. Mijały miesiące, a rozgorączkowany władca i umęczony alchemik podejmowali coraz bardziej desperackie próby uspokojenia spazmów zdradzonej przyszłości.

W jednej z najbardziej wyrafinowanych procedur postępowali następująco: gdy Georgiusowi zdarzyło się ujrzeć nad brunatną kadzią coś ważkiego, zapisywał to na kawałku pergaminu, ten wkładał do jednej z sześciu identycznych drewnianych skrzynek, a do pięciu pozostałych wsuwał zwitek z jakąś banalną, nieciekawą obserwacją: ot, taką, że następnego dnia Słońce wstanie na wschodzie. Następnie alchemik wychodził z pomieszczenia, a wchodził do niego książę, który następnie rzucał kością do gry, po czym wrzucał w ogień wszystkie skrzynki z wyjątkiem jednej, wylosowanej. W ten sposób, rozumowali zdesperowani mężczyźni, Georgius nie będzie wiedział, czy książę poznał sekrety przyszłości. W pięciu przypadkach na sześć procedura ta nie przyniosłaby władcy żadnej korzyści, jednak nawet skromny odłamek boskiej wiedzy był dla księcia dobrem bezcennym.

Wszystko na nic. W momencie, gdy książę otwierał skrzynkę z przepowiednią, alchemik, choćby i znajdował się na drugim końcu pałacu, oglądał znajomy błysk, a przyszłość na jego oczach wpadała w niekończące się wirowanie. Z każdą kolejną próbą Georgius popadał w coraz większą apatię, aż w końcu zirytowany książę kazał swojego alchemika powiesić, a potem spalić i rozgnieść jego kości na proch.

Uczeń alchemika

Tajemnica Georgiusa nie zginęła jednak wraz z jego okrutną śmiercią. Jego młody pomocnik, wiernie przyglądający się procedurom alchemicznym mistrza, szybko zorientował się, jakie składniki potrzebne są do przywołania brunatnej mary.

Corneille nie był jednak stworzony na dworskiego alchemika. Brzydziły go tandetne sztuczki Georgiusa, który w odpowiedzi na lamenty starych dam dworu, wywracając mądrze oczami, sięgał do kuferka i wyciągał z niego kuglarskim ruchem szklaną fiolkę zawierającą zazielenioną od chwastów polnych wodę. Brzydziły go kubły wymiocin i wiadra bydlęcego moczu, i ostry odór saletry przenikający jego ubrania, i tłuste szaroczarne osady pozostałe po nieudanych eksperymentach na sfatygowanych naczyniach laboratoryjnych.

 

W pracowni alchemika, 1595 r. Rycina Hansa Vredemana de Vries / WIKIPEDIA
W pracowni alchemika, 1595 r. Rycina Hansa Vredemana de Vries / WIKIPEDIA

Pokusa przeważyła. Niedługo po śmierci swojego mistrza, gdy Corneille znalazł pracę jako nadworny kopista, w piwnicy kamiennego budynku, w którym mieszkali młodsi urzędnicy księcia, urządził proste laboratorium, starannie odtwarzając zawiłą recepturę Georgiusa. W niedługim czasie wpatrywanie się w znaki przyszłości stało się jego drugą naturą, a Corneille zorientował się, że owo spazmatyczne migotanie, które doprowadzało do rozpaczy jego mistrza i władcę, można wywołać nie tylko zdradzając sekrety przyszłości współczesnym – co mogło szybko sprowadzić na niego niezdrowe zainteresowanie dworu – ale również powierzając je ludziom, którzy jeszcze się nie narodzili.

Ponieważ ze wszystkich efektów wywoływanych przez krwiste opary najbardziej umiłował sobie wpatrywanie się w ten oślepiający oczy i otumaniający umysł chaos zdarzeń i obrazów, począł kompulsywnie spisywać wszystko, co ujrzał, z każdym pociągnięciem pióra wstrząsany kolejnym paroksyzmem światła. W ten sposób wiedział też, że ktoś kiedyś odczyta jego słowa – bo kiedy pewnego razu, na próbę, podjął uprzednio postanowienie, że kolejną kartkę manuskryptu zniszczy, w czasie jej pisania nie towarzyszyły mu żadne nadzwyczajne fenomena. Brakło mu odwagi, aby rzucić losowi wyzwanie i mimo wszystko zachować ową kartkę, i posłuszny przeznaczeniu zniszczył ją natychmiast po jej zapisaniu.

Po śmierci Corneille’a skrzynia z jego zapiskami trafiła do archiwum biblioteki przy klasztorze w Saint-Germain d’Auxerre, gdzie odnalazł ją przypadkiem w 1901 roku szukający rzadkich manuskryptów Longchamps. W „Dziejach grzechu” wspomina, że w momencie otwierania skrzyni poczuł delikatny prąd przechodzący przez jego ciało, a potem z każdą odczytywaną linijką jakby migotanie pod powiekami. Antykwariusz mógł oczywiście konfabulować, aby z kronikarza stać się bohaterem własnej opowieści. Nie da się jednak zaprzeczyć, że odcyfrowywanie przez Longchampsa zapisków Corneille’a stanowiło zasadniczą przyczynę – o tyle szczególną, że następującą kilkaset lat po wywołanym przez nią skutku – owego niekończącego się strumienia migotliwej jasności, który przez długie miesiące towarzyszył francuskiemu kopiście.

Na zakończenie przytoczmy szczególnie ważny wyimek z notatek Corneille’a, powtórzony przez Longchampsa na ostatnich stronicach „Dziejów grzechu”:

„Początkowo ten świetlisty pochód stale odmieniających się przyszłości przyprawiał mnie o zawrót głowy i gdy tylko próbowałem przyglądać się poszczególnym składającym się nań obrazom, chwytały mnie torsje i omdlewałem, zupełnie jak ongi mistrz mój Georgius. Stopniowo nauczyłem się jednak, aby nie wpatrywać się w te obrazy i tylko jak gdyby pozwalać im swobodnie przepływać przez moje oczy. Wpadałem przy tym w szczególne odrętwienie, przywodzące mi na myśl ów stan kontemplacyjny, o którym pisał Eckhart z Hoch- heimu. Jeśli udało mi się uspokoić serce i oddech – co zdarzało się coraz częściej, ogólnie jednak dość rzadko, a osobliwie wtedy, gdy niebo było klarowne, wiatr nie był porywisty, a ja w ciągu dnia wystrzegałem się potraw gorących, pikantnych i burzących krew – zauważałem, że owe stale odmieniające się obrazy są tylko różnymi twarzami jednej historii, zaś poczucie odmieniającej się pod wpływem mojego zapisywania przyszłości jest li i jedynie złudzeniem. W takich chwilach ogarniał mnie niezwykły spokój i cieszyłem się, jak pięknie wszystko jest uporządkowane pod tym wspólnym dachem nieba. Po wybudzeniu z tego stanu natychmiast jednak poczynało się we mnie na nowo rodzić zwątpienie: skoro nie sposób odmienić przyszłości, to dlaczego owo migotanie spada na mnie tylko wtedy, gdy – co wielokrotnie potwierdziłem – mam pewność, iż słowa moje zostaną przez kogoś w przyszłości odczytane?

Myślę, że temu skromnemu słudze Bożemu nie będzie dane zrozumieć tej zagadki i pozostaje mi pokornie podziękować wszystkim osobom czytającym te słowa, którym przecież zawdzięczam tę odrobinę Wielkiego Światła, którą dane mi było ujrzeć. Teraz opadło mnie już tak silne zmęczenie, że z trudem kładę kolejne litery, udaję się więc już na spoczynek. Dobrej nocy”.

Należy uznać, że Longchamps postąpił słusznie, paląc manuskrypty pozostawione przez ucznia alchemika, ocalając dla potomności wyłącznie tych kilka urywków, które można przeczytać w „Dziejach grzechu”. W ten sposób zagwarantowany jest spokój ducha Corneille’a, a jednocześnie każda osoba czytająca jego słowa przyczynia się w pewnym stopniu do spływającego nań w burgundzkim klasztorze światła, o ile, rzecz jasna, słowa te zdołają wywrzeć wpływ na przyszłość czytającego. Jeśli to możliwe. ©

Skip to content